Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/469

Ta strona została uwierzytelniona.

Powitalne uściski i łzy wyczerpały resztę sił Wilhelma. Usiadł i nanowo objął spojrzeniem w posiadanie wszystko, czego już się był wyrzekł wraz z życiem. Patrzał dokoła z rozpaczą człowieka, zmuszonego do życia, którego nie pragnął. Babka zrozumiała gorycz jego myśli i chwilowy zanik energii, zbliżywszy się więc uścisnęła mu dłonie, a słodyczą uśmiechu i spojrzenia wypowiedziała swoją radość z jego powrotu, pochwaliła odstępstwo, które uczynił od swoich zamiarów, bo zdaniem jej nikt nie ma prawa gardzenia życiem i porzucania obowiązków, jakie ono nakłada. Lecz Wilhelm jeszcze nie mógł się opanować, cierpiał moralnie, a fizycznie był znużony, wyczerpany. Nikt go o nic nie pytał w milczeniu cieszono się jego widokiem. Nie wchodząc w szczegóły, wskazał ręką na Piotra, i z tkliwością nazwał go swoim zbawcą.
Marya rzuciła się w objęcia Piotra i całując go, rzekła wśród łez:
— Drogi mój! jeszcze nigdy ciebie nie pocałowałam... Jakże niewymownem szczęściem jest dla nas obojga, że pierwszy nasz pocałunek pochodzi z tak ważnej przyczyny!... Kocham ciebie, drogi Piotrze! kocham z całego serca i wdzięczną ci będę nazawsze!
W parę godzin później, o zmierzchu, Wilhelm pozostał sam na sam z Piotrem w wielkiej, cichej pracowni. Trzej chłopcy wyszli na miasto wraz z Maryą, a babka wybierała bieliznę w pokojach