Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/470

Ta strona została uwierzytelniona.

na górze, chcąc dać pani Mathis zwykłą tygodniową robotę. Matka Wiktora, oczekując na węzełek z bielizną do reperacji, siadła w najciemniejszym kącie pracowni, a dwaj bracia, rozmawiając z sobą półgłosem, zapomnieli o jej obecności.
Niespodzianie nadszedł Janzen. Zdawał się być silnie wzruszony, a chuda, Chrystusowa jego twarz bledszą była, niż zwykle. Zjawiał tu się rzadko i nigdy go nie pytano zkąd przybywa, szanując tajemniczość, jaką się otaczał. Czasami mijały miesiące bez żadnej o nim wieści, gdy nagle występował z ukrycia, odwiedzał znajomych i znów jakby zapadał pod ziemię. Oswojono się z dziwactwem jego obejścia, o nic go nie pytano, odgadując wszakże, iż przebywał niezwykłe koleje życia.
— Dziś opuszczam Paryż — rzekł szczególniejszym głosem, tnącym, jak ostrze miecza.
— Powracasz do kraju?... do Rosyi?... — zapytał Wilhelm, chcąc się okazać uprzejmym wobec gościa, którego cenił, znając go z poglądów, jakie w paru słowach rzucał podczas długich, wieczornych posiedzeń.
Janzen uśmiechnął się wzgardliwie, odpowiadając:
— Moja ojczyzna jest wszędzie... nie jestem rosyaninem... jestem członkiem wszechświatowej rodziny całego społeczeństwa.