Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/482

Ta strona została uwierzytelniona.

w pobliżu bazyliki; miał z nim wtedy długą rozmowę, bolejąc nad zbuntowanym synem Kościoła. Dowiedział się następnie o małżeństwie Piotra i ostatecznem zerwaniu z religią. Teraz wszakże, w chwili skonu, wszystkie te szczegóły wydały mu się nic nieznaczącemi drobiazgami, pomnym był jedynie na gorące serce swojego dawnego towarzysza, z którym przez lat kilka szedł w parze, by nieść dobroczynną pomoc biednym mieszkańcom najuboższych dzielnic Paryża.
— Zatem, kiedy pozwalasz, — rzekł umierający, siląc się na uśmiech — mianuję cię moim spadkobiercą. Dar nie jest wspaniały, daję ci moich biednych, bo nic innego nad nich nie posiadam!
Wśród licznych nędzarzy, których wspomagał, przedewszystkiem obchodził go los trzech istot. Od chwili, jak zachorował, nie przestawał się kłopotać, co z niemi będzie, gdy im zabraknie skromnego wsparcia, jakie od niego otrzymywali i z którego żyli. A więc najpierw „ten wielki stary“, którego kiedyś napróżno chcieli wynaleźć w przytułku nocnym i umieścić zamiast zmarłego Laveuve w instytucyi inwalidów pracy. Dostał się on tam później, ale po trzech dniach pobytu uciekł, nie chcąc się nagiąć do regulaminu. Dziki, gwałtowny, nieznośnego charakteru, z nikim nie pozostawał w zgodzie, jednak nie można go było z tych powodów opuścić i skazać na śmierć głodową? W każdą sobotę ksiądz Rose dawał mu franka i te kilka groszy wystarczały mu