na całotygodniowe utrzymanie. W równie wyjątkowej nędzy była sparaliżowana staruszka, mieszkająca w kącie walącej się rudery przy ulicy Mont-Cenis. Żyła chlebem, przynoszonym jej codziennie z sąsiedniej piekarni, za który ksiądz Rose płacił pierwszego każdego miesiąca. Lecz najsmutniejsze, najcięższe było położenie młodej suchotnicy, nieślubnej matki, tak chorej, że nie była w stanie szukać zarobku. Wiedziała, że wkrótce musi umrzeć i rozpaczała na myśl, że pozostawi swą małą córeczkę na bruku, bez żadnej opieki. Tutaj zatem ciężar był podwójny — potrzeba było wspierać matkę aż do śmierci, a następnie zająć się biedną małą sierotką, żeby ją umieścić w ochronie.
— Wybacz mi, moje dziecko, że pozostawię ci po sobie tyle kłopotów... Chciałem chociażby w części ulżyć ci ciężaru i w tym celu naradzałem się z siostrą, która mnie dogląda, lecz, na samo wspomnienie o „wielkim starym“, przeżegnała się z przerażenia. Taka sama odmowa spotkała mnie ze strony mojego dawnego znajomego księdza Taverniera... jest to najzacniejszy człowiek, ale nie zgadzamy się z sobą w różnych kwestyach. Tak więc jesteś zmuszony objąć całość mojej spuścizny... wiem, że spełnisz moją prośbę, którą zleciwszy tobie, umrę spokojnie, błogosławiąc cię, jak syna.
Piotr, płacząc, zawołał:
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/483
Ta strona została uwierzytelniona.