Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/484

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, ojcze! bądź spokojny, spełnię wszystko... Twoja wola jest dla mnie świętą!
— Dziękuję ci! dziękuję. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć! Zatem będziesz pamiętać?... co sobotę trzeba dać franka staremu, dopilnować piekarza, by zanosił codziennie chleb sparaliżowanej kobiecie i odwiedzać chorą młodą suchotnicę, a po jej śmierci zająć się losem małej jej córeczki. Drogie moje dziecko... dziękuję ci... zdjąłeś mi kamień z serca... Jestem teraz spokojny i powitam śmierć bez trwogi... Może mnie zabrać, chociażby natychmiast...
Blada, poczciwa twarz księdza Rose zajaśniała słodką radością. Uścisnął on dłoń Piotra, którą trzymał dotąd w ręku, pragnąc go mieć jak najbliżej siebie, a wzrokiem wypowiadał mu serdeczność swoich uczuć. Głos umierającego słabł z każdą chwilą, lecz chciał jeszcze coś powiedzieć, więc Piotr pochylił nad nim głowę, by nie stracić ani słowa z szeptanego ostatniego zwierzenia:
— Rad jestem, że już przyszła na mnie kolej. Ciężko mi było... bardzo ciężko... Dawałem, co mogłem, lecz to przecież żadnej nie przynosiło ulgi. Czułem, że należałoby dawać bezustannie i coraz to więcej. Ach, jak niezmiernie bywało mi smutno, gdy dochodziłem do wniosku, że dobroczynność jest bezsilną wobec nędzy!... Często traciłem nadzieję, by módz tą drogą dojść do celu i ukrócić cierpienie... Buntowałem się