Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/487

Ta strona została uwierzytelniona.

niom przeszłości wywołanym wizytą, jaką złożył przy łóżku księdza Rose. Jakże już dalekim był ów zimowy poranek, gdy wyszedłszy z bazyliki Sacré Coeur, spotkał wyczekującego nań starego księdza Rose, który wylękły, by go nie widziano, powierzył mu parę franków do zaniesienia Laveuve, opuszczonemu starcowi, zmarłemu w kilkanaście godzin później na przegniłym barłogu zimnego poddasza. Jakże rozpaczliwie smutnym był dla Piotra ów poranek, ile w nim wrzało walk i katuszy i jakie niespodziewane miało w nim zajść odrodzenie! Dopiero co odszedł od ołtarza, odprawiwszy jedną z ostatnich swoich mszy, a nigdy może głębiej nie odczuł okropności swego położenia. Był księdzem niewierzącym, zwątpił w pożyteczność swej, misyi, czuł się nad otwartą otchłanią nicości i nie widział dla siebie żadnego ratunku. Wszak poprzednio doświadczał siebie dwukrotnie, pragnąc wskrzesić zanikającą w sercu wiarę. Lecz z obu prób wyszedł ciężej, niż poprzednio, złamany. W Lourdes, ujrzawszy odrażającą gloryfikacyę absurdu, wyrzekł się chęci powrotu w tył ku pierwotnym wierzeniom, gdy ciemny tłum korzył się pochylony w jarzmie nieświadomości. W Rzymie przekonał się, jak dalece spróchniałym jest wielki gmach kościoła i jak próżnym wysiłkiem byłoby jego odnowienie. Kościoł Rzymski zapadał się wśród mnogich innych ruin, by niezadługo rozpaść się w proch na grobowiskach