Poprzedniej nocy, księżna, zaprosiwszy Hyacynta na filiżankę herbaty, zatrzymała go u siebie, pragnąc zadowolić swą zachciankę uwiedzenia tego młodego chłopca, tak jak się uwodzi młodą dziewczynę, co wreszcie osiągnęła, lecz przezwyciężając wiele oporu. A gdy zgodził się położyć przy niej w łóżku, nie chciał poddać się ubliżającym, szpetnym tego następstwom, opierał się w imieniu niepokalanego piękna, pomimo, że zniecierpliwiona jego teoryami, Rozamunda posunęła się aż do bicia go, a wreszcie do kąsania go ze złości. Wreszcie uspokojona w swym szale, znów musiała słuchać jego poglądów, ach, jakże brzydził się tem wszystkiem! Jakże odrażającym był sam chociażby giest, a następstwa jeszcze większem były obrzydzeniem, bo mogły spowodować narodziny dziecka! Co do następstw, to Rozamunda pozostawała z nim w zgodzie, bo nie życzyła sobie zostania matką. Hyacynt chciał ją nawrócić na ogół swoich poglądów i mówił jej o zjednoczeniu się dwóch dusz, o miłosnej ich jedności, która mózgową odczuwa się rozkoszą. Nie przeczyła, a nawet zgadzała się poprobować, lecz cóż na to trzeba uczynić? To naprowadziło ich na rozmowę o Norwegii, krainie przeczystych białości i mrozów. Zdecydowali, że w przyszły poniedziałek wyjadą z Paryża, wprost do Chrystianii, a przygotowani wspólną podróżą, zawrą tam z sobą małżeństwo, polegające na związku intelektualnych czynników. Jakże wiele piękna
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.