Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/490

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, prawdopodobnie, że tak... Szanse są znów po jego stronie, a poplecznicy jego zaczynają się żwawo krzątać.
Bache, zawsze chętnie drwiący z taktyki Mège’a, zaczął opowiadać ostatnią jego kampanię w Izbie, nie różniącą się niczem od poprzednich. Przedstawiciel kolektywizmu pierwszy dawał hasło do obalenia ministeryum, lecz zwyciężywszy, nigdy nie otrzymywał spodziewanej nagrody, łudził się wiecznie i stawał się tylko narzędziem w rękach tej lub innej koteryi.
— Niechajże pożerają się wzajemnie! — rzucił Wilhelm. — Walczą na rzecz tej lub innej osobistości w marnej ambicyi dotarcia do władzy, do szafowania pieniędzmi lub dysponowania urzędami. Lecz po za drobiazgowością walk osobistych, staczanych w Izbie przez wybrańców, a raczej uzurpatorów woli narodu, ewolucya społeczna wciąż posuwa się naprzód, idee narzucają się umysłom, przyspieszając zamanifestowanie się czynów. Ludzkość nie zatrzymuje się w swoim pochodzie!
Słowa te zastanowiły Piotra. Znów przestał słuchać dalszego ciągu rozmowy, pogrążył się we wspomnieniach i wiązał je w całość. Wydawało mu się, że Paryż ze swą milionową ludnością był olbrzymią kadzią, w której warzyło się i mieszało wszystko, co było najlepszego i najgorszego w społeczeństwie, lecz z tego kotła czarownic, zawierającego najdrogocenniejsze i naj-