Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/501

Ta strona została uwierzytelniona.

Jaś krzyczał coraz głośniej. Marya wyjęła go z kołyski i położywszy na kolanach, zaczęła rozpinać stanik, by go nakarmić.
— Maleństwo... kochane maleństwo — mówiła, uśmiechając się do syna. Jak ono pamięta o swojej godzinie i jak gwałtownie się dopomina o to, co mu się należy... Piotrze... chodź, zobacz.. mnie się wydaje, że on urósł od wczoraj...
Śmiała się. Piotr zbliżył się również z uśmiechem i pocałował dziecko, a patrząc na matkę, nie mógł się powstrzymać od ucałowania jej samej, chwycony nieprzepartem rozczuleniem na widok tej małej, różowej istotki, łapczywie czerpiącej pokarm z pięknej kobiecej piersi, wezbranej mlekiem. Czuł się odurzony zdrowym zapachem życia i upajał się szczęśliwością chwili.
— On ciebie połknie — rzekł żartobliwie. — Żarłok z niego... niepoczciwy żarłok...
— Tem lepiej... zdrowiej nam wyrośnie.
Babka, ta zwykle poważna i milcząca kobieta, chętnie brała udział w rozmowie, gdy chodziło o Jasia. Z twarzą rozjaśnioną uśmiechem rzekła:
— Zważyłam go dziś rano... znów mu przybyło sto gramów... A jaki był milutki i spokojny, gdy go położyłam na wadze! Powiadam wam, że będzie z niego niezwykle rozumny chłopak... Taki, jakich lubię... Jak skończy lat pięć, sama go nauczę liter, a gdy będzie miał lat piętnaście otoczę go swą przyjaźnią, jak dorosłego człowieka... Będę dla niego tem, czem byłam dla