ciebie, Tomaszu, dla ciebie, Antoni, dla ciebie, Franciszku! Chłopcy, wszak dobrze pamiętacie, o czem chcę mówić?...
Wszyscy trzej dorośli synowie Wilhelma spojrzeli na babkę z niewymownem przywiązaniem i wdzięcznością, nie powątpiewając, że życie się jej przedłuży jeszcze o lat dwadzieścia, by mogła wychować Jasia, jak wychowała ich wszystkich.
Piotr stał przed Maryą, zapatrzony w nią i w syna, gdy uczuł po za sobą obecność Wilhelma, który, zbliżywszy się, położył mu dłonie na ramionach. Odwrócił się i ujrzał twarz brata, rozpromienioną ich szczęściem. Widok ten spotęgował słodkie wzruszenie Piotra. Miał pewność, iż brat jego jest uleczony i że ściany jego dworku są spokojnem siedliskiem pracy, miłości i zdrowia.
— Braciszku... kochany braciszku, — szepnął Wilhelm łagodnie — czy pamiętasz, że ci kiedyś mówiłem, iż twoja rozpacz wypływała z walki, jaką toczył rozum z sercem?... Upewniałem ciebie, że odzyskasz spokój, gdy pokochasz to, co będziesz mógł rozumieć. Odziedziczyłeś naturę naszego ojca i naszej matki... i oni w tobie przedłużali walkę, jaką ranili się za życia... lecz obecnie pogodziłeś ich i w zgodzie będą spoczywać snem wiecznym, bo zawarłeś sam z sobą wieczyste przymierze...
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/502
Ta strona została uwierzytelniona.