Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

niego słowa przeczuwanych rozkoszy, i udaje się na Północ, by tam, w towarzystwie pięknego Hyacynta, doznać wzruszeń nieznanej dotąd miłości.
Nagle przestała mówić i, wybuchnąwszy śmiechem, zawołała:
— Cóż się tutaj dzieje? Co znaczą ci policyjni agenci? Czyżby chcieli nas aresztować? Ach, jakie byłoby to zabawne!
Rzeczywiście, wszedł do sali komisarz policyi, Dupot, i agent policyjny, Mondésir. Zdecydowali się zrobić ścisłą rewizyę w restauracyi, albowiem ludzie, będący pod ich komendą, nie znaleźli zbiega, ani w stajni, ani w wozowni. Pewnymi więc byli, że tu go znajdą. Dupot był chudym, zupełnie łysym, wzrok miał krótki, więc nosił okulary, wydawał się być znudzonym izmęczonym swojem rzemiosłem, lecz w rzeczywistości był zawsze czynnym, bystrym i niezwykle odważnym. Nigdy przy sobie nie nosił broni, lecz tym razem osądziwszy, że wilk niełatwo da się pojmać, kazał agentowi nabić rewolwer i trzymać go w kieszeni, na pogotowiu. Mondésir usłuchał go, chociaż wierzył w siłę swoich muskułów; rzeczywiście, całą postacią przypominał doga, gotowego w każdej chwili rzucić się na wywęszoną ofiarę. Zatrzymał się przed drzwiami, by najpierw przeszedł komisarz, jako hierarchicznie jego przełożony. Wszedłszy do sali, Dupot rzucił z za okularów bystre spojrzenie na osoby siedzące