Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

wychodziły mu na wierzch, cała twarz pokaleczona, porozdzierana podczas ucieczki wśród lasu i ciernistych krzaków, skurczyła się, zastygła w okropną maskę, wyrażającą gniew, przerażenie i cierpienie.
Trzymany przez dwóch agentów, kopany, popychany, bity przez innych, powalił się na stół, napotkany przed sobą, lecz trząść nim zaczęto, by powstał.
Wilhelm zdrętwiał z przerażenia na ten widok, a Piotr, który chwycił go za rękę z nadmiaru wzruszenia, dał mu znak, że odgaduje, kim jest ten człowiek. Salvat, o sprawiedliwości, gdzież jesteś! Tym człowiekiem był Salvat! A więc, to nieszczęsnego Salvata widzieli galopującego dziś w lasku i przebywającego przez strumień, jak zwierz, ścigany przez wypuszczoną zgraję psów gończych. To był Salvat, ten rozbitek nędzy i buntu! Znów przed oczyma Piotra mignęło widzenie różowej, jasnowłosej dziewczyny, która padła z rozszarpanem ciałem, rażona wybuchem pod bramą pałacu Duvillard, zachowawszy uśmiech na ustach i zdziwienie w szeroko rozwartych oczach. Komisarz policyi, Dupot, agent Mondésir i pan Gascogoe, winszowali sobie wzajemnie pomyślnego skutku, umiejętnie urządzonej obławy. Upolowany człowiek dał się wszakże ująć z łatwością, nie bronił się, gdy go wyciągnięto z kryjówki, poddał się z biernością barana. A teraz chociaż go silnie trzymano, nie wy-