Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

czemprędzej ztamtąd uciekłem. No, i rad jestem, bo tutaj będzie mi nietylko wygodnie, lecz zarazem bardzo przyjemnie w takiem towarzystwie... Dzisiejsze posiedzenie będzie niesłychanie ciekawe, co się nazywa pięknem posiedzeniem! Patrzcie panowie, jaki już teraz jest ścisk ludzi, a jednak zewsząd jeszcze płyną i płyną!
I rzeczywiście, tak było. W wązkich, źle urządzonych trybunach, piętrzyły się głowy, zbite szczelnie jedne nad drugiemi, stanowiąc gęste tło, na którem odbijały blade owale twarzy. Kobiet było równie wiele, jak mężczyzn. Lecz prawdziwe widowisko było na dole. W chwili obecnej sala posiedzeń była jeszcze prawie pustą, a szeregi półkolisto ciągnących się ławek, przypominały teatr, do którego parterowa publiczność przybyć jeszcze nie zdążyła.
Oszklony sufit przepuszczał zimne, szare światło, które padało na trybunę poważną, połyskującą i wysuniętą pomiędzy ławkami deputowanych a estradą, zajmującą głąb sali. Tam mieściło się biuro ze stołami i krzesłami, oraz z fotelem prezydenta. Nikogo jeszcze nie było i tylko dwóch biurowych posługacz zmieniało pióra i zaglądało do kałamarzy.
— Kobiety przychodzą tutaj, jak do menażeryi — rzekł Massot, śmiejąc się — i cieszą się skrycie nadzieją, że może dzikie zwierzęta szarpać się zaczną pomiędzy sobą, a nawet, że pożrą się zupełnie... Czyście panowie czytali dzisiejszy