Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

do obiadu, i chociaż była już godzina siódma Barthès jeszcze nie wiedział o nowej swej banicji. Przez cały dzień chodził tam i napowrót po swoim pokoju, jak lew zamknięty w klatce, żył tu, w tym przytułku ofiarowanym mu przez przyjaciela, i jak dziecko, jakiem pozostał pomimo siwizny, nie troszczył się o swoje dzisiaj, ani o swoje jutro. Życie jego było bezustannym porywem nadziei, które się rozbijały o twarde i ostre ciernie rzeczywistości. Wszystko, co ukochał i w co wierzył, i co chciał okupić własnem poświęceniem, zaznaczonem piędziesięcioletnim pobytem w więzieniach, wszystko to bezustannie ulatywało w dal, nie dając mu się ująć. Wolność, równość wszechświatowa, na bratniej miłości wsparta Rrzeczpospolita, okazywały się być marzeniem, a wszakże pomimo doznawanych zawodów i prześladowań, Barthès zachował pełnię swych młodzieńczych wierzeń i nie powątpiewał, że spełnienie się ich tylko chwilowo odroczonem zostało. Zaprzepaszczony w naiwności tego pojęcia, z bosko pogodnym uśmiechem, słuchał młodszych, gwałtowniejszych bojowników, którzy twierdzili, że nic działać nie można inercyą i wyczekiwaniem, lecz że jemu się nie dziwią, bo oddawna dobiegł już kresu starości. W szczerości swej wyznawał, że nie rozumie sekt nowych i oburzał się ich chłodem, on bowiem zawsze trzymał się uparcie idei, że tylko sercem może być ludzkość zbawiona, zatem czekał, by ludzie