Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

przyjaciela na wydatki, kiedy może wybornie sam dać sobie radę w podróży. Wogóle Barthès zachował wielki spokój i nie był zbyt zadziwionym tą nagłą odmianą cichego życia, jakie pędził pod dachem Piotra. Przywykł do takich nagłych zmian i uważał je za konieczność swego losu, był żydem wiecznym tułaczem w imię wolności, legendarnym skazańcem, którego męczeństwo przysposabia jaśniejszą przyszłość dla świata.
Około godziny dziesiątej pożegnał się z przyjaciółmi, a oczy zaszły mu łzami, gdy rzekł im wśród uścisków;
— Młodość moja już dawno minęła, stary jestem, i czuję, że teraz oni ostatni już wydali na mnie wyrok, już tu nie wrócę i kości złożę gdzieś w obcym, choć znanym kącie...
Lecz po raz ostatni ucałowawszy Wilhelma i Piotra, odzyskał zwykłą energię, a przestąpiwszy poza progi domu, przystanął wśród cichej ulicy i zawołał z nadzieją pełną dumy:
— A kto wie?... Może wrócę prędzej, aniżeli można przypuszczać! Tryumf idei może nastąpić zaraz jutro, a przyszłość należy do tych, którzy umieją dla niej pracować i wierzyć w owoce swej pracy!
Poszedł i znikł wśród ciemności, lecz długo jeszcze dochodził odgłos jego równego kroku, aż wreszcie przycichł i zgubił się w oddali.