liersów; od pierwszego dnia bowiem przeczuła, że i tu także kryje się troska, ukryta nędza, budząca litość wysiłkami, w celu ocalenia pozorów przynajmniej. I tu także żyły istoty, które walczyły i cierpiały. Łzy ich zdawały się łagodzić jej boleści; miotana straszną walką wewnętrzną łudziła się, że jest nieczułą, że wobec cierpienia innych zapomina o własnej niedoli.
Rodzinie Beauvilliersów, która niegdyś, nie licząc już rozległych dóbr w Turenii i w Anjou — posiadała wspaniały pałac przy ulicy Grenelle, nie pozostało już teraz nic, prócz tej małej willi, wzniesionej w poprzedniem stuleciu poza miastem, a obecnie opasanej zewsząd ponuremi, czarnemi gmachami. Kilka starych i pięknych drzew pozostało w ogrodzie, jak gdyby w głębi studni; popękane, poszczerbione stopnie ganku porosły mchem i pleśnią. Willa ta, lepsze czasy pamiętająca, pełna niegdyś światła i wesela, zdawała się teraz otoczona murami więzienia, gdzie promienie słoneczne rozjaśniały zaledwie stęchłe piwniczne powietrze, którego chłód drżeniem przejmował. W tej wilgotnej, niezdrowej atmosferze, pani Karolina ujrzała pewnego dnia hrabinę de Beauvilliers, stojącą na walącym się ganku. Była to kobieta mogąca mieć około lat sześćdziesięciu, bardzo chuda i wysoka, zupełnie siwa, szlachetnej i dumnej postawy. Wydatny, prosty nos, wąskie usta i bardzo długa szyja czyniły ją podobną do łabędzia smutnego, lecz łagodnego.
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/108
Ta strona została skorygowana.