dzieci było jej bodźcem do serdecznej pracy dla dobra biednych istot, które chciano wyrwać z kałuży stołecznego zepsucia. Na ostatniem posiedzeniu spotkała ona hrabinę de Beauvilliers, która raczyła zaledwie zlekka kiwnąć jej głową, bo pragnąc pod pozorami obojętności ukryć uczucie wstydu, które ją przejmowało, czuła że pani Karolina jest świadkiem jej nędzy. Od tej pory zamieniały one ukłon, ilekroć spotkały się oczyma, gdyż udawanie, że się nie poznają, byłoby niegrzecznością za daleko posuniętą.
Pewnego dnia, gdy Hamelin poprawiał plan jakiś na mocy nowo dokonanych obliczeń a Saccard, stojąc za krzesłem, śledził jego pracę, pani Karolina — oparta jak zwykle o okno dużego gabinetu — przyglądała się hrabinie i jej córce, które odbywały codzienną przechadzkę po ogrodzie. Miały one dziś na nogach takie chodaki, jakichby żadna gałganiarka ze śmietnika podnieść nie chciała.
— Nieszczęśliwe kobiety! szepnęła — jakże okropną, rozpaczliwą rzeczą musi być ta komedya zbytku, odgrywanie której uważają sobie za obowiązek!
Odeszła o parę kroków i schowała się za firankę, nie chcąc powiększać cierpienia hrabiny i zdradzać, że ktoś obcy jest świadkiem ich niedoli. Ona sama uspokoiła się nieco podczas tych trzech tygodni, gdy każdego ranka stojąc przy oknie zapominała o własnej boleści i osamotnieniu. Wi-
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/115
Ta strona została skorygowana.