ka, ciągnęły go za ręce i uczepiły mu się na szyi. Gunderman spokojnie zniósł ten napad, pieszcząc dzieci z namiętnem, właściwem żydom, przywiązaniem do rodziny, do licznego potomstwa, które stanowi siłę i wyplenić się nie da.
Nagle przypomniawszy sobie, że Saccard czeka:
— Ach! przepraszam kochanego pana, ale sam pan widzisz, że dotąd nie miałem ani chwilki czasu... Słucham; co pana do mnie sprowadza?
Skupił już uwagę, gdy nagle jeden z kantorowiczów, który przyprowadził jakiegoś wysokiego blondyna, zbliżył się i szepnął mu coś do ucha. Bankier wstał natychmiast ale bez pośpiechu i poszedł rozmawiać z nowoprzybyłym do innego okna, podczas gdy jeden z jego synów, stanąwwszy przy biurku ojca, przyjmował dalej remisyerów i kulisyerów.
Pomimo głuchego gniewu, Saccard czuł mimowolny szacunek dla tego człowieka. Poznał on owego wysokiego blondyna: był to reprezentant jednego z wielkich mocarstw, ambasador wyniosły i dumny na zamku w Tuileries, tu stał z głową pochyloną ku ziemi, z uśmiechem człowieka zanoszącego prośbę.
Ileż to razy Gunderman przyjmował dostojnych ambasadorów a nawet ministrów cesarskich, nie prosząc ich siedzieć, rozmawiając z nimi w tym gabinecie, otwartym jak plac publiczny, pełnym hałasu i wesołych dziecięcych okrzyków.
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/155
Ta strona została skorygowana.