— Dobrze, idę zatem.
Podali sobie ręce na pożegnanie. Saccard zmierzał już ku drzwiom, gdy Daigremont raz jeszcze go przywołał:
— Gdybyś pan uważał, że będzie chleb z tej mąki, wstąp po drodze do Sédille’a i do margrabiego de Bohain. Powiedz im pan, że ja do tego należę i proszę, aby i oni przystąpili. Chciałbym mieć ich po naszej stronie.
Przed bramą czekała na Saccarda dorożka, którą był zatrzymał, chociaż z pałacu Daigremonta miał tylko kawałeczek drogi do siebie. Odprawił zatem dorożkarza, pewien, że popołudniu będzie mógł wyjechać swoim powozem i pobiegł do domu na śniadanie. W domu spodziewano się go już; kucharka podała mu tylko kawałek mięsa, który jadł pośpiesznie, kłócąc się jednocześnie ze stangretem. Przyzwany podczas jego nieobecności weterynarz oświadczył, że chory koń nie powinien chodzić w zaprzęgu przez trzy lub cztery dni. Mając usta pełne jedzenia, Saccard łajał stangreta, oskarżał o brak dozoru nad końmi, grożąc odwołaniem się do pani Karoliny, która tu niezawodnie ład zaprowadzi; wreszcie kazał mu iść po dorożkę. Ulewny deszcz znów się puścił z nieba, tak że Saccard musiał przeczekać blisko kwadrans, zanim wskoczył do dorożki i kazał jechać do Ciała prawodawczego.
Chciał on koniecznie przybyć przed rozpoczęciem posiedzenia, aby i rozmówić się spokojnie
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/166
Ta strona została skorygowana.