jeszcze żadnych zleceń. Z dniem każdym wzmagał się tłum interesantów.
Pewnego dnia już o dziewiątej przedpokój paten był czekających. Nie mając jeszcze specyalnej służby, a nie chcąc spuszczać się na jedynego lokaja, Saccard najczęściej sam wprowadzał gości. Tego dnia, gdy otworzył drzwi od gabinetu, Jantrou chciał się przecisnąć przez tłum. Nieco dalej jednak Saccard spostrzegł Sabatiniego, którego szukał już od dwóch dni po mieście.
— Przepraszam pana — rzekł, zatrzymując na progu byłego nauczyciela i wprowadzając do gabinetu Sabatiniego.
Piękny grek spoglądał z uprzejmym, lecz zarazem niepokój wzbudzającym uśmiechem, słuchając Saccarda, który, wiedząc z kim ma do czynienia, jasno i otwarcie przedstawiał mu swoje żądania:
— Jesteś mi pan potrzebnym... Szukamy teraz słomianego człowieka. Otworzę panu rachunek i zapiszę na pana pewną ilość akcyj, których pan zostaniesz fikcyjnym nabywcą przez prostą grę księgowania... Widzisz pan, że zmierzam wprost do celu i że mówię z panem jak z przyjacielem.
Młody człowiek patrzył na niego pięknemi, lśniącemi jak aksamit oczyma, które nadawały wyraz łagodności jego szczupłej i śniadej twarzy.
— Łaskawy panie — rzekł wreszcie — prawo wymaga stanowczo pełnej wypłaty gotówki...
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/198
Ta strona została skorygowana.