Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/253

Ta strona została skorygowana.

mu. Wreszcie w jednym z odludnych zaułków, wychodzących na ulicę Marcadet, jakaś stara kobieta udzieliła dorożkarzowi pożądanych wskazówek. Droga do posiadłości Méchainowej przypominała wiejskie drogi, pełne dołów, zawalone błotem i śmieciami; po obu stronach ciągnął się grunt grzęski i błotnisty. Dopiero rozejrzawszy się uważniej, można było dojrzeć nędzne budynki, sklecone z gliny, z starych desek i starego tynku, podobne do kupy gruzów rozrzuconych dokoła wewnętrznego podwórza. Od ulicy stał jakby na straży, broniąc wejścia, dom jednopiętrowy murowany wprawdzie, ale stary i wstrętnie brudny. I rzeczywiście stał on na straży: tu bowiem mieszkała Méchainowa, baczna i czujna właścicielka, wiecznie na czatach, wiecznie wyzyskująca mały światek zgłodniałych swych lokatorów.
Zaledwie pani Karolina zdążyła wysiąść z dorożki, Méchainowa ukazała się na progu. Stara niebieska jedwabna suknia, przetarta na wszystkich szwach, obciskała olbrzymie jej piersi i brzuch napęczniały. Mały nosek znikał pomiędzy dwoma czerwonemi i tłustemi policzkami. Pani Karolina zawahała się, nie wiedząc, czy dobrze trafiła, ale wnet piskliwy, przypominający fujarkę pastuszą głos Méchainowej rozproszył jej wątpliwości.
— Ach! to zapewne pan Busch przysyła tu panią, pani chce zobaczyć Wiktorka... Proszę, niech pani wejdzie. Tak, to tutaj, dobrze pani