Przypuszczając że chodzi mu o pieniądze, pani Karolina napomknęła o spadku po ojcu.
— Et! ktoby tam na to liczył! — przerwał Maksym, czyniąc ręką ruch lekceważący, którego znaczenia ona pojąć nie mogła. Cóż to znaczy? Czyżby Maksym nie dowierzał zdolnościom ojca, oraz niewątpliwym szansom zebrania przezeń majątku? — Nie, nie, zadawalniam się tem, co posiadam i nic od nikogo nie potrzebuję... Ale naprawdę, cała ta historya jest tak zabawna, że nie mogę wstrzymać się od śmiechu.
W istocie śmiał on się, ale z widocznem rozdrażnieniem i niepokojem, gdyż przyzwyczajony myśleć zawsze tylko o sobie, nie zdążył jeszcze zastanowić się, o ile cała ta historya może mu przynieść szkodę lub pożytek. Po chwili milczenia mimowoli wyrwało mu się zdanie, wymownie myśl jego malujące:
— W gruncie rzeczy kpię sobie z tego!
Podniósł się z miejsca, przeszedł do sąsiedniego pokoju, zkąd powrócił po chwili i gładząc paznogcie szyldkretowym nożykiem, dorzucił:
— Ostatecznie, co pani myśli zrobić z tym potworem? Niepodobna przecież wtrącić go do Bastylii, jak „Maskę żelazną“.
Wtedy dopiero pani Karolina wspomniała o rachunku Méchainowej, przedstawiła swój zamiar umieszczenia Wiktora w „Domu pracy“ i zwróciła się do niego z prośbą o pożyczenie dwóch tysięcy franków.
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/269
Ta strona została skorygowana.