— Dobrze, chodźmy do mnie. Tu niema dziś nic do roboty.
Saccard spojrzał z ukosa na wielki skórzany worek. Wiedział on, że wpadały weń zawsze papiery zdeprecyonowane, akcye towarzystw upadłych, któremi „Mokre nogi“ handlowały jeszcze, nabywając pięciusetfrankowe akcye po dwadzieścia lub po dziesięć su. Czyniono to czasem w nadziei niepodobnej do przypuszczenia poprawy kursu, częściej jednak na szachrajski handel dla zbycia ich ze znacznym zarobkiem bankrutom, chcącym usprawiedliwić swoje pasywa. W zaciekłych walkach finansowych pani Méchain była owym krukiem, który ciągnie za wojskiem. Ilekroć zakładano bank lub dom handlowy, zjawiała się zawsze z workiem na ręku, w najpomyślniejszych nawet dla instytucyi chwilach wietrzyła w powietrzu, oczekując aż trupy padać zaczną. Wiedziała bowiem, że ruina jest nieuniknioną, że prędzej lub później nadejdzie dzień rzezi a wtedy znajdą się trupy do pożarcia, we krwi i w błocie znajdą się do nabycia za bezcen papiery niegdyś wartościowe... Nie dziw więc, że Saccard, który snuł w myśli zamiar założenia olbrzymiego banku, wzdrygnął się i niemiłego doznał przeczucia na widok tego worka — śmietnika zdeprecyonowanych walorów, do którego dostawały się wszystkie brudne papiery wymiecione z giełdy.
Gdy Busch odchodził ze starą kobietą, Saccard zagadnął go jeszcze:
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/32
Ta strona została skorygowana.