mała się kareta, z której wysiadła baronowa Sandorff i powitawszy przechodzących uprzejmem skinieniem głowy, wbiegła szybko na schody. Od czasu do czasu przyjeżdżała tu ona z wizytą do głównego redaktora, pana Jantrou. Saccard, na którym błyszczące, podsiniałe oczy baronowej sprawiały zawsze silne wrażenie, chciał w pierwszej chwili powrócić za nią do redakcyi.
Wszedłszy na górę do gabinetu redaktora, baronowa nie chciała nawet usiąść, usprawiedliwiając się, że wstąpiła tylko na chwilę, aby mu powiedzieć dzień dobry i zapytać, czy nie wie nic nowego. Pomimo niespodziewanego wyniesienia pana Jantrou, traktowała go ona zawsze jak w owej epoce, gdy, poszukując zleceń jako remisyer, zjawiał się codzień pokornie w biurze jej ojca, pana Ladrcourt. Ojciec jej znanym był ze swej porywczości, baronowa nigdy zapomnieć nie mogła, jak pewnego dnia, rozdrażniony poniesioną stratą, kopnął remisyera nogą i za drzwi go wyrzucił. Widząc, że Jantrou może teraz posiadać wiadomości z najpierwszego źródła, obchodziła się z nim poufale i usiłowała cokolwiek z niego wydobyć.
— Jakto? nic pan nie wiesz?
— Słowo pani daję, że o niczem zupełnie nie wiem.
Ale ona patrzyła na niego z przymileniem i uśmiechała się znacząco, przekonana, że Jantrou musi coś wiedzieć, tylko nic wyjawić nie chce.
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/337
Ta strona została skorygowana.