Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/339

Ta strona została przepisana.

Niejednokrotnie już, ubiegając się za wszelkiemi — czy to eleganckiemi, czy też brudnemi — spódniczkami, które się o niego ocierały, ogarniała go chętka zafundowania sobie — jak się prostacko wyrażał — tej szulerki obchodzącej się z nim tak poufale. Ale za pierwszym wyrazem, za pierwszym jego gestem, baronowa zmierzyła go tak pogardliwem i lodowatem spojrzeniem, że poprzysiągł sobie nigdy już więcej szczęścia nie próbować. Co! ona miałaby zniżyć się do tego człowieka, którego jej ojciec kopnięciem nogi za drzwi wyrzucał!... O nie! nie upadła jeszcze tak nisko!
— I po cóż miałbym być grzecznym? — podjął Jantrou z wymuszonym uśmiechem. — Pani nie jesteś wcale uprzejmą dla mnie.
Ona spoważniała nagle, złowrogi blask zajaśniał w jej oczach. Odwróciła się już ku drzwiom, chcąc odejść, gdy Jantrou dorzucił:
— Jeżeli się nie mylę, spotkałaś pani przed bramą Saccarda... Trzeba było od niego zasięgnąć wiadomości, on przecież nic pani odmówić nie może.
Baronowa zawróciła się ode drzwi.
— Co to ma znaczyć? — gniewnie spytała.
— Może pani tłómaczyć sobie moje słowa jak jej się podoba. Przestańmy grać w ślepą babkę, widziałem panią u niego a wiem, co to za ptaszek.
Głuchy bunt wrzał teraz w jej piersiach; niewygasłe jeszcze poczucie dumy rodowej odzywa-