wędzić z woźnym Dejoie, który jej zawdzięczał miejsce woźnego i zawsze okazywał jej swoją wdzięczność. Nie zastawszy go tego dnia w przedpokoju, weszła w korytarz, gdzie woźny stał, podsłuchując podedrzwiami. Podsłuchiwanie przeszło teraz u niego w istną manię chorobliwą, z dreszczem gorączkowej obawy przykładał ucho do wszystkich dziurek od klucza, aby pochwycić choć jedną tajemnicę giełdową. Widocznie jednak to, co dnia tego usłyszał i zobaczył, zmieszało go trochę, bo ujrzawszy panią Karolinę, uśmiechnął się tajemniczo.
— Wszak pan Saccard jest w gabinecie? — spytała pani Karolina, podchodząc ku drzwiom.
Dejoie zastąpił jej drogę i bełkotał cóś niezrozumiale, nie umiejąc skłamać na razie.
— Tak... proszę pani... ale tam wejść nie można...
— Dlaczego?
— Bo pan Saccard jest z jakąś panią.
Pani Karolina zbladła śmiertelnie a Dejoie, nieświadomy stosunków łączących ją z dyrektorem, przymrużył oczy, wyciągnął szyję i wyrazistemi ruchami malował położenie.
— Cóż to za pani? — spytała szorstko.
Woźny, nie widząc powodu ukrywania prawdy przed swoją dobrodziejką, szepnął jej do ucha:
— To baronowa SandorfF!... Oho! ona już oddawna kręci się koło niego.
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/362
Ta strona została skorygowana.