dnia wreszcie Dejoie wprowadził ją do gabinetu, podczas gdy jego córka Natalia rozmawiała z panią Jordan na ławeczce w korytarzu. Od dwudziestu czterech godzin padał nieustannie deszcz ulewny; antresola tego starego pałacu w głębi zaułka podwórzowego wydawała się w dzień słotny smutniejszą i posępniejszą niż zazwyczaj. Gaz palił się w korytarzu. Marcela oczekująca na męża, który udał się na poszukiwanie pieniędzy w celu dania nowej zaliczki Buschowi, słuchała z wyrazem smutku na twarzy opowiadania Natalii, która plotła coś jak sroka, popierając swe opowiadanie rubasznemi gestami dziewczyny, przedwcześnie dojrzałej na bruku paryzkim.
— Rozumie pani, ojciec nie chce sprzedać swoich akcyj... Pewna osoba namawia go ciągle, aby sprzedał i straszy go, że inaczej może stracić... Nie chcę wymieniać nazwiska tej osoby, bo nie jest to ktoś taki, który mógł wzbudzać obawy... Ale teraz ja nie dopuszczę do tego, aby ojciec sprzedał. Oho! głupiec tylko sprzedaje akcye, które ciągle idą w górę. Nieprawdaż, że byłabym ostatnią gapą, gdybym sprzedała?
— Zapewne — z roztargnieniem potwierdziła Marcela.
— Wiadomo pani zapewne, że teraz akcye stoją już dwa tysiące pięćset franków — mówiła dalej Natalia. — To ja prowadzę rachunki, bo ojciec nie umie wcale pisać... A zatem w naszych ośmiu akcyach mamy już dwadzieścia tysięcy
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/485
Ta strona została skorygowana.