szam się nigdy, słysząc dzwonek. On pewnie nadejdzie wkrótce, może pan zechce zaczekać.
Tymże samym chwiejnym i powolnym krokiem Zygmunt zawrócił się odedrzwi, prowadząc gościa do swego pokoju, którego okna wychodziły na plac Giełdy. Pomimo mgły deszczowej zalegającej ulice, w mieszkaniu tem z powodu wysokości było jeszcze widno. Dziwny chłód jakiś przejmował na widok pustki panującej w tym pokoju, którego całe umeblowanie składało się z wąskiego żelaznego łóżka, dwóch krzeseł i kilku pólek zarzuconych książkami. W małym starym piecyku dogasał ogień.
— Niechże pan spocznie. Brat mój mówił, że wychodzi tylko na chwilę i natychmiast powróci.
Saccard nie usiadł jednak, spostrzegając z przykrością, jak szybko rozwijająca się choroba trawiła organizm tego młodzieńca, oczy którego spoglądające z dziecięcym rozmarzonym wyrazem stanowiły uderzającą sprzeczność z energią malującą się na całem obliczu. Twarz jego okolona długiemi puklami włosów wychudła bardzo, wydłużyła się i pochyliła jakby ku mogile.
— Czyś pan chorował znowu? — zapytał, nie wiedząc jak rozpocząć rozmowę.
Zygmunt obojętnie machnął ręką.
— Nie, niedomagam tak jak zwykle. W przeszłym tygodniu czułem się trochę gorzej z powodu złej pogody... Ale nie uskarżam się na to. Nie mogę sypiać, pracuję więcej a gorączka sił
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/509
Ta strona została skorygowana.