kszej niż zwykle awanturze zakończyła wreszcie marny żywot, a Méchainowa musiała wziąć na wychowanie syna jej, Wiktora. Z całej tej sprawy nie pozostało nic, prócz dwunastu niezapłaconych rewersów z podpisem: „Sicardot“. Nigdy nie zdołano dowiedzieć się nic więcej nad to, że ów pan nazywał się Sicardot.
Busch, znowu wyciągnąwszy rękę, wyjął akty Sicardota, które stanowiły cienki zeszyt w okładce z szarego papieru. Sprawa ta nie pociągnęła za sobą żadnych kosztów, nie było więc innych papierów oprócz tych dwunastu rewersów.
— Gdybym jeszcze z Wiktora miała pociechę! — płaczliwie żaliła się stara kobieta. — Ale gdzietam! Nie potrafiłbyś pan wyobrazić sobie, co to za chłopak. Przyjemny spadek, niema co mówić! Chłopak, który skończy na szubienicy i papiery, z których nigdy nic nie wyciągnę!
Duże wyblakłe oczy Buscha wpatrywały się uparcie w rewersy. Ileż to razy studyował on je już tak pilnie w nadziei, że jakiś niedostrzeżony dotąd szczegół, kształt liter lub wreszcie gatunek papieru wprowadzą go na ślad pewnej wskazówki. Oddawna zdawało mu się, że pismo to spiczaste i cienkie nie jest mu obcem.
— Ciekawa rzecz! — powtórzył raz jeszcze — gotówbym przysiądz, że widziałem już gdzieś takie a i takie o tak wydłużone, że wydają się podobnemi do i.
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/55
Ta strona została skorygowana.