był zawczasu. Pomimo wszystkich tych zabiegów, atak był tak silny, że akcye Banku powszechnego spadły znowu o pięć franków.
Zegar wybił trzy kwadranse; kwadrans czasu pozostawał zaledwie do chwili, w której dźwięk dzwonka zwiastował zamknięcie czynności. W tej to ostatniej chwili, gdy tłum cały kręcił się, wił, wrzeszczał i krzyczał jakby piekielnym bólem miotany, gdy w koszu rozlegały się dzikie krzyki podobne do uderzeń młotami w pęknięty kocioł, stało się wreszcie to, na co Saccard oczekiwał z takim niepokojem.
Mały Flory, który od rozpoczęcia giełdy przybiegał co dziesięć minut z biura telegraficznego z rękami pełnemi depesz, ukazał się jeszcze raz, łokciami torując sobie drogę wśród tłumu. Idąc, czytał on telegram, z którego treści był widocznie bardzo zadowolonym.
— Mazaud! Mazaud! — ozwał się głos jakiś.
Flory obejrzał się natychmiast, jak gdyby usłyszawszy własne swoje nazwisko. Był to Jantrou, który pragnął także dowiedzieć się czegokolwiek. Kantorowicz odsunął go jednak i pędził dalej, przejęty radością, że akcye Banku powszechnego znowu się podniosą: telegram donosił bowiem o znacznej zwyżce na giełdzie lyońskiej i o bardzo licznych zakupach, co niewątpliwie odbić się musi i na giełdzie paryzkiej. Istotnie nadchodziły już inne depesze, wielu agentów otrzymało
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/559
Ta strona została skorygowana.