Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/564

Ta strona została przepisana.

— A co? czy nie mówiłem? — krzyczał uszczęśliwiony Pillerault.
Moser, spuściwszy głowę, mruczał pod nosem głuche jakieś przekleństwa:
— Tak... tak... przyjdzie wreszcie chwila, w której spadniecie na złamanie karku... Rachunek za Meksyk niezapłacony, sprawy rzymskie wikłają się coraz bardziej, Niemcy rzucą się na nas lada chwila... A ci głupcy pną się coraz wyżej po to chyba, aby spaść z większej wysokości... Zobaczycie, że wszystko pójdzie do dyabła!
Spostrzegłszy, że Salmon milczy z zachmurzonem obliczem, zwrócił się do niego:
— I pan także jesteś tego zdania, nieprawdaż? Jak tylko zaczyna się wieść zanadto pomyślnie, to najlepszy dowód, że niebawem wszystko musi się rozlecieć!
Tymczasem sala opróżniała się stopniowo; nie pozostawało w niej teraz nic, prócz dymu cygar, unoszącego się w powietrzu niebieskawym obłoczkiem, któremu kurz podniesiony podczas ciągłej bieganiny nadawał żółtawy odcień. Mazaud i Jacoby, ochłonąwszy już z zapału, powrócili razem do gabinetu maklerów. Jacoby był w gruncie rzeczy bardziej zmartwiony pewnemi osobistemi stratami, niżeli klęską swoich klientów; Mazaud zaś nie grywając na własny rachunek, cieszył się serdecznie z ostatniego kursu tak walecznie zdobytego. Obaj zamienili parę słów