Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/64

Ta strona została przepisana.

stronie listu, ale młody człowiek zakaszlał się gwałtownie i zasłonił usta chustką, aby nie niepokoić brata, który przybiegał zawsze, ilekroć kaszel jego usłyszał. Uspokoiwszy się wreszcie wstał i na oścież otworzył okno, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Saccard postąpił parę kroków za nim i rzuciwszy okiem przez okno, krzyknął ze zdziwienia:
— A! pan masz tutaj widok na giełdę! Jak ona zabawnie ztąd wygląda!
Saccard nigdy nie widział z góry gmachu giełdy, który w istocie z tej wysokości bardzo oryginalnie się przedstawiał: były to cztery pochyłe płaszczyzny cynkowe, nadzwyczaj rozłożyste i lasem kominów najeżone. Końce piorunochronów strzelały w górę podobne olbrzymim włóczniom groźnie ku niebu zwróconym. Gmach sam wyglądał ztąd już tylko jak sześcian kamienny, regularnie kolumnami poprzerzynany — brudno-czarny, nagi, brzydki sześcian, na szczycie którego powiewała podarta chorągiew. Najzabawniejszemi jednak wydały mu się schody i przedsionek czarnemi kropkami upstrzony, podobny do olbrzymiego mrowiska pozostającego w ciągłym gwałtownym ruchu, który litość tylko mógł obudzać w człowieku patrzącym nań z takiej wysokości.
— Jak to wszystko z góry maleńkiem się wydaje! — podjął znowu — Zdawałoby się, że można ich ująć jedną ręką i postawić na dłoni. — Znając