Po chwili wahania, Berthier, ulegając jej prośbom, wprowadził ją do gabinetu meklera.
— Niech pani zechce poczekać tu chwilkę... Pójdę do pana Mazauda.
Zostawszy samą w pokoju, pani Karolina dzwoniła zębami z zimna: widocznie ogień wczoraj jeszcze wygasnąć musiał a nikt o roznieceniu go nie pomyślał. Silniejsze jednak wrażenie wywarł na nią niezwykły porządek, jaki tu panował: zdawało się, że ktoś poświęcił noc całą i część dnia na układanie w szafach, niszczenie niepotrzebnych papierów i systematyczne ułożenie tych, które pozostawić należało. Ani jeden papier, ani jeden list nawet nie był rzucony bez ładu. Na biurku również nic nie było, oprócz systematycznie ustawionych przyborów do pisania: kałamarza, podstawki do piór i dużej teki z bibułą, na której leżała tylko paczka kartek domu Mazauda, kartek zielonych — koloru nadziei. Głucha cisza panująca w tym pokoju sprawiała dziwnie bolesne wrażenie.
Po upływie kilku minut, Berthier ukazał się na progu.
— Dzwoniłem dwa razy do drzwi mieszkania i nie mam już odwagi dobijać się dłużej... Może pani sama spróbuje teraz zadzwonić albo też później tu powróci.
Pani Karolina musiała wyrzec się nadziei zobaczenia Mazauda. Zszedłszy jednak na pierwsze piętro, zawahała się raz jeszcze, wyciągnęła na-
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/651
Ta strona została skorygowana.