— Błagam panią, chodźmy ztąd! Chodźmy ztąd!
Ale nieszczęśliwa kobieta z chłopcem na ręku i tulącą się do niej dziewczynką nie słyszała, nie postąpiła ani kroku, jak gdyby przykuta do miejsca tego, z którego żadna siła oderwać jej nie mogła. Matka i dzieci jasne mieli włosy, świeżą mlecznej białości cerę a wobec nagłej utraty szczęścia, które zawsze trwać miało, z piersi jej wydobywały się straszne krzyki, malujące ogrom ich cierpienia.
Pani Karolina rzuciła się na kolana i szlochając głośno, wołała:
— Ach! serce mi pęka na ten widok!... Zaklinam panią, odejdź ztąd, przejdź ze mną do sąsiedniego pokoju, niechaj oszczędzę ci trochę bólu w nieszczęściu, jakie cię spotkało!
Ale straszna, uosobieniem rozpaczy będąca ta grupa, matka z długiemi rozpuszczonemi włosami i dwoje tulących się do niej dzieci nie ruszała z miejsca. I ten straszny rozpaczliwy wrzask, przypominający ryk dzikich zwierząt, którym myśliwi zabili ojca, nie ucichał ani na chwilę.
Nie widząc żadnej rady, pani Karolina powstała wreszcie z klęczek. W sąsiednim pokoju rozległ się odgłos kroków i szept jakiś oznajmiający przybycie lekarza, którego wezwano dla sprawdzenia śmierci. Nie mogąc pozostać tu dłużej, wzruszona kobieta wyszła, ale okropny nie ustający ten jęk dźwięczał jej w uszach na ulicy jeszcze, zagłuszając turkot powozów i dorożek.
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/654
Ta strona została skorygowana.