wreszcie, dwie grube łzy stoczyły się po jego policzkach.
— Nieszczęśliwy!... nieszczęśliwy chłopiec! — szepnął z westchnieniem.
Pani Karolina nigdy dotychczas nie widziała Saccarda płaczącym, stała więc teraz wzruszona i bezprzytomna prawie, bo łzy jego były jakieś nadzwyczajne, szare i ciężkie, jak gdyby wytrysnęły z głębi serca skamieniałego, znieczulonego przez lat tyle rozbojów finansowych. Po chwili milczenia, Saccard zaczął gorącemi słowy malować rozpacz swoją:
— Straszna rzecz! — zawołał — jestem ojcem tego chłopca, lecz ani razu nie przycisnąłem go do serca... Wiadomo pani przecież, że nigdy nie miałem czasu pójść do niego... nie widziałem go nawet.-. Mój Boże! ileż to razy postanawiałem sobie, że pójdę go odwiedzić, ale te szelmowskie interesy tak mi czas pochłaniały, że nigdy ani chwilki znaleźć nie mogłem! Zawsze się tak dzieje: jeżeli nie zrobisz czego natychmiast, to możesz być pewnym, że nigdy się do tego nie weźmiesz... Czy jesteś pani pewną, że teraz nie mógłbym go zobaczyć?.. Poproszę, a może mi go tutaj przyprowadzą.
Pani Karolina przecząco wstrząsnęła głową.
Kto wie, gdzie go szukać teraz? Utonął bez śladu w tem potwornem, bezdennem mieście!
Przez chwilę Saccard biegał szybko po celi, trzęsąc się z gniewu i jąkając jakieś wyrazy bez związku.
Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/694
Ta strona została przepisana.