Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— Kogo ja widzę!... cóż to za miła niespodzianka! Ksiądz dobrodziej zapewne teraz idzie do kościoła św. Saturnina?... Ja także mam interes w tamtej stronie... Więc, jeżeli wolno, pójdziemy razem...
Ksiądz Bourette odrzekł, iż to mu sprawi niewymowną przyjemność. Wyszli więc razem i szli wolnym krokiem przez ulicę Balande ku placowi podprefektury. Ksiądz Bourette był otyły, miał twarz poczciwca i niebieskie oczy o wyrazie dziecięco naiwnym. Czarny jedwabny, szeroki pas, mocno ociągający mu biodra, uwydatniał okrągłość brzucha, lśniąc się łagodnie na czarnej wełnianej sutanie. Idąc, ksiądz wysuwał brzuch naprzód, głowę odrzucał w tył. Ręce miał krótkie stosunkowo do ciała a nogami suwał ociężale, jakby z trudnością.
— Zdaje mi się, że pan byłeś z wizytą u mojego lokatora? — zapytał Mouret, wprost przystępując do przedmiotu, który go interesował. Ksiądz Faujas jest wzorowym lokatorem... i doprawdy nie wiem, jak panu dziękować za jego łaskawe pośrednictwo.
— Tak, tak — szepnął ksiądz — to bardzo zacny człowiek.
— A jaki lokator! Nigdy u niego nikt nie hałasuje... Możnaby myśleć, że mieszkanie stoi pustką... ani wiemy, że ktoś obcy znajduje się pod naszym dachem... Przytem grzeczny, dobrze wychowany... Słyszałem nawet, że to niepospolity