grała, to prawda... lecz dalibóg nie wiem jakim sposobem... musi sobie pomagać... pewnie, że szachruje!... Jutro... poczekajno, babo, będę na ciebie uważał i okpiwać się nie pozwolę...
Od tego dnia codziennie lokatorzy z drugiego piętra spędzali wieczory w stołowym pokoju państwa Mouret. Stara matka księdza Faujas była nietylko biegłą w sztuce grania w pikietę, lecz nadto była sprytną kobietą. Od czasu do czasu pozwalała swojemu partnerowi wygrać, nie chcąc go zniechęcać, zbadała jego usposobienie i wiedziała kiedy należy uspokoić wzburzenie i tłumiony gniew pana Moureta, opowiadającego po każdej skończonej partyi, że dziwnie opuściło go szczęście i traf zrządza, iż przegrywa, chociaż jest niepospolitym graczem w pikietę, o czem ludzie wiedzą nietylko w Plassans lecz i w Marsylii. Godzinami całemi przemyśliwał, jakby należało grać, aby się pomścić na tej starej, jakby nie dozwolić jej chociażby przez tygodnie całe ani jednej wygranej. Czasami mówił nawet głośno o tych marzonych przez siebie projektach, mówił w obecności pani Faujas, która, milcząc, słuchała i z najspokojniejszym wyrazem twarzy tasowała i rozdawała karty. Punktualnie o godzinie ósmej każdego wieczoru, zasiadali naprzeciwko siebie i z zawzięciem, milcząc i nie poruszając się z miejsca, grali w pikietę jedną partyę po drugiej, do godziny jedenastej.
Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/165
Ta strona została skorygowana.