Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/170

Ta strona została przepisana.

w cichości, na uboczu zjadających swoje dochody. Ksiądz Faujas postanowił zbadać, o ile Marta wyrzekła się już wszystkiego. Odpowiedzi jej zadziwiały go spokojnem poddaniem się losowi.
— Bardzo lubię mój dom — mówiła. — Dzieci moje kocham i to mi wystarcza. Nigdy nie byłam wesołego usposobienia i nigdy nie rwałam się do życia światowego. Czasami nudziłam się, tak, wyznaję to, brakowało mi bowiem zadowolnieć ducha. Ale cóż mogło mi je przynieść?... Prawdopodobnie lepiej nawet, iż nie doświadczyłam żadnych porywów, bo wówczas byłabym utraciła tę trochę równowagi umysłowej, jaką posiadam dzięki monotonnemu spokojowi, w jakim lata mi biegną. Byle co wzrusza mnie zbyt gwałtownie. Nie mogę czytywać powieści, bo natychmiast choruję na migrenę a bohaterowie i bohaterki występujący w książce snują się całemi dniami i nocam1 po biednej mojej głowie, zamącając mi swobodę i spokój umysłu. Jedynie tylko szycie nie męczy mnie zbytecznie. Z tych wszystkich względów siedzę w domu i prawie nigdy u nikogo nie bywam... wreszcie cóż można mieć w zamian męczącego bywania pomiędzy ludźmi?... Prócz posłyszenia przeróżnych plotek i obłudnych słówek — nic nie widzę po nad to.
Zamilkła i spojrzała z czułością na Dezyderyę, śpiącą spokojnie z głową na stole.
— Biedne ty moje dziecko — westchnęła i ciszej jeszcze dodała: Ona nawet szyć nie może, bo