Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/20

Ta strona została przepisana.

— Twój niepokój jest wprost dziecinny... Drżysz, jakbym dyabła zaprosił do domowego ogniska... Nie przypuszczałem, abyś była do tego stopnia zabobonną! Czyż naprawdę wierzysz, iż księża sprowadzają nieszczęście na dom, w którym obiorą sobie siedlisko? Nie niosą oni z sobą ani zła, ani dobra, podobni są w tem do ogółu innych istot ludzkich... Wreszcie patrz na mnie, czyż ja tchórzę przed jaką sutanną?...
— Mój drogi — rzekła Marta przyciszonym głosem — wiesz dobrze, iż nie jestem zabobonną. Tylko niepodoba mi się cały obrót tej sprawy.
Mouret stanął wprost przed żoną i machnąwszy ręką, zawołał zniecierpliwiony:
— Dość tego. Nagadałaś się do syta. Wynająłem drugie piętro, mamy lokatora i basta!
Po chwili zaś dodał z miną człowieka zadowolnionego po ubiciu korzystnego targu:
— Wynająłem te niepotrzebne dla nas pokoje za sto piędziesiąt franków. Sprawa więc rozstrzyga się dla mnie zyskiem stu piędziesięciu franków rocznego dochodu.
Marta zamilkła i spuściwszy głowę, kołysała ją z lekka, zmrużywszy oczy, jakby chciała powstrzymać łzy, któremi nabrzmiały jej powieki. Ukradkiem spojrzała na dzieci, obecne tej scenie, lecz wszystko troje nie zdawało się ani słyszeć, ani widzieć sprzeczki, zaszłej pomiędzy rodzicami. Najwidoczniej zobojętnieli na wybuchy złego humoru ojca, który chętnie bywał swarliwy w domu