Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/213

Ta strona została przepisana.

do tej samej kościelnej grupy co oni; rozróżniała teraz wszystkie tablice w bocznych wgłębieniach, znała drogę do zakrystyi, oraz liczne korytarze i podwórka, stanowiące całość zabudowań klasztornych. Była tutaj jak we własnym domu. Zdarzało się, iż musiała czekać na przybycie pana Lieutand. Siadała wówczas na krześle w jednej z ulubionych kaplic i, odpoczywając po parogodzinnem bieganiu po mieście w sprawach ochronki, rozkoszowała się chłodem i ciszą, przypominając sobie cały zasób spostrzeżeń oraz uwag, jakie zamierzała uczynić budowniczemu. Tajemniczość kościoła, przyćmione światło, przedostające się przez kolorowe szyby, ołtarze i zastawione na nich sprzęty, nęciły ją, zastanawiały. Wpadała w półsenne rozmarzenie, pełne słodyczy. Poczynała lubić wyniosłe sklepienia nawy, surowość murów, osłonki ołtarzy a nawet regularnie poustawiane rzędy krzeseł. Coraz wyraźniej odczuwała urok kościelnej ciszy i spokoju. Biegła tu szybko, by módz się nasycić własnem marzeniem, ogarniającem ją zaraz ode drzwi, które głucho opadały za nią, jakby oddzielając ją od świata. Pełnią życia dopiero tutaj oddychać się zdawała.
Pewnego skwarnego dnia, gdy duszne powietrze zapowiadało zbliżającą się burzę, Marta, zmęczona gorącem, rzekła mimowoli w obecności męża:
— O ileż przyjemniej i chłodniej jest w kościele św. Saturnina!