pana Mouret. Któregoś dnia sam zaniósł list na górę, mówiąc z uśmiechem, iż wyręcza nieobecną Różę. Ksiądz Faujas, nie chcąc odkrywać przed nim swych spraw prywatnych, udał, iż niezmiernie się cieszy z nadeszłego listu, którego wyglądał z wielką niecierpliwością. Ale Mouret nie dał się zwieść tą komedyą, przystanął podedrzwiami, przyłożywszy ucho do dziurki od klucza.
— Znów list od twojej siostry... wszak tak? — ozwał się szorstki głos pani Faujas. — Po co ta kobieta zawzięła się na ciebie, czego znów jej potrzeba?
Nastąpiła cisza, potem szelest zmiętego w ręku papieru, wreszcie dał się słyszeć gniewny głos księdza:
— Czego chce?... Tego co zawsze... wiecznie ta sama piosnka. Chce do nas zjechać wraz z mężem i żąda, bym znalazł dla niego jaką posadę. Wyobraża sobie, że my opływamy w dostatkach... Doprawdy, boję się, że oni gotowi zlecieć nam niepodziewanie na kark bo od nich nie można się spodziewać niczego dobrego.
— Nie chcę, nie chcę ich, czy słyszysz mnie, Owidzie? — wołała matka z gwałtownem uniesieniem. — Nie potrzebujemy ich. Oni ciebie nigdy nie kochali... wiecznie tylko wszystkiego ci zazdrościli... Trouche jest łajdakiem, a Olimpia kobietą bez serca. Zawsze cię wyzyskiwali i chcą dalej wyzyskiwać... wszystkie korzyści zagarnęliby dla siebie... Ich przyjazd jest niepotrzebny...
Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/241
Ta strona została skorygowana.