Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/265

Ta strona została przepisana.

do stracenia... mówię ci, że lada chwila może skonać.
Ksiądz Faujas poszedł do siebie na górę, lecz pomimo że przyrzekł zejść natychmiast, ksiądz Bourette czekał na niego w sieni co najmniej kwadrans, chodząc z niecierpliwością i zanosząc się od płaczu z rozpaczy. Wreszcie doczekawszy się kolegi, puścił się z nim razem ku plebanii konającego proboszcza. Szli dość szybko, stary ksiądz pocił się i czoło obcierał, chwiał się na nogach i zataczał z nadmiaru wzruszenia, nie przestając jednak mówić oderwanemi zdaniami:
— Byłby umarł jak pies, opuszczony od wszystkich, bez religijnej pociechy, na szczęście stara jego siostra, widząc, że z nim źle, przybiegła do mnie wczoraj wieczorem o godzinie jedenastej... Dobrze zrobiła biedna kobiecina... A zrobiła to i własnego natchnienia... bo Compan żadnego z nas nigdy nie wzywał, nie chcąc się nikomu narzucać a zwłaszcza nie chcąc żadnego z nas kompromitować... Byłby umarł bez spowiedzi... bez ostatnich sakramentów... Strach bierze pomyśleć!... Tak, byłby umarł jak pies... sam, opuszczony na swoim barłogu... A przecież pamiętam go dawniej... jaki to otwarty był umysł.. przytem całe życie poświęcił dobrym uczynkom... już taką miał naturę, każdemu dobrze świadczył...
Zamilkł. Ale uszedłszy kilkanaście kroków, zaczął znów mówić, głosem wszakże innym, prawie bez cienia poprzedniego bólu: