Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/337

Ta strona została przepisana.

— Już dłużej nie mogę wytrzymać! — zawołała pewnego dnia Olimpia, zwracając się do męża. — Dla czego mamy się wiecznie poddawać jego przywidzeniom? On wszystko dobre zagarnia dla siebie a nas chciałby do dnia sądnego ciemiężyć w tej norze! Jeżeli chcesz, to pójdziemy razem do ogrodu... Przecież nas nie połknie... a od tego co powie, to przecież nie pomrzemy... Chodź... pójdziemy!...
Trouche wrócił przed chwilą ze swego biura w ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Przypiął sobie świeży kołnierzyk do koszuli, oczyścił buty, chcąc się ukazać w ogrodzie w pełni swej piękności. Olimpia, idąc za przykładem męża, przebrała się w jasną suknię. Zadowolnieni, zeszli odważnie do ogrodu i szli wolno, zatrzymując się przed strzyżonemi bukszpanami, przed każdym piękniejszym kwiatem. Ksiądz Faujas ich nie widział, będąc zajęty rozmową z panem Maffre tuż przy furtce, wychodzącej na zaułek. Gdy posłyszał skrzypnięcie kroków na piasku, państwo Trouche stali prawie przy nim. Obróciwszy się i spostrzegłszy ich, na rasie zdziwił się tak, że urwał w połowie zaczęte zdanie. Pan Maffre nie znał ich, lecz przypatrywał się im z ciekawością.
— Śliczna dziś pogoda?... wszak prawda, moi panowie? — odezwała się Olimpia, blednąc pod spojrzeniem brata.
Proboszcz wyszedł na zaułek, pociągając za sobą pana Maffre i zamykając za sobą furtkę.