Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/388

Ta strona została przepisana.

Marta zastała Olimpię płaczącą. Łkając, opowiadała, że całe życie pokutowała wraz z mężem w skutek zbytecznej dobroci serca... wszyscy ich wyzyskiwali w sposób najniegodziwszy. Oto i teraz dawny ich wspólnik stał się przyczyną nieszczęsnego ich położenia; chcąc mu pomódz, zaciągnęli długi, obecnie zaś wierzyciele dopominają się o pieniądze... Dopiero co otrzymała list z Besançon, w którym wymyślają jej, grożąc zarazem skargą do mera i do biskupa w Plassans.
— My osobiście gotowi jesteśmy cierpieć srogość naszego losu — mówiła z płaczem Olimpia — lecz życiebym oddała z ochotą, by nie martwić mojego brata... On taki zawsze był dobry dla nas!... Nie chcę mu mówić o tym nowo spadłym kłopocie, bo wiem, że nie ma pieniędzy, martwiłby się tylko bezpożytecznie... Boże mój! Cóż mam uczynić, by ów niegodziwy człowiek z Besançon chciał milczeć! Jego list mógłby zaszkodzić mojemu kochanemu bratu! Umarłabym z rozpaczy. Tak, i ze wstydu, gdyby napisał do mera i do biskupa! A nietylko jabym umarła, ale umarłby także mój brat... znam go... onby tego nie przeniósł...
Teraz i Marcie łzy nabiegły do oczu. Zbladła i ściskała ręce Olimpii, wreszcie chociaż ta o nic ją nie prosiła, sama zaofiarowała jej posiadane sto franków.
— Jest to bardzo mało — szepnęła — lecz więcej nie mam a może chwilowo sumka ta zaspokoi tego pana z Besançon...