Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/448

Ta strona została skorygowana.

chu. Żyliśmy jak wilki. Ale wiem teraz powód... pan Mouret nie umiałby gości bawić tak jak ksiądz proboszcz... Toż pamiętam, gdy kto wypadkiem do nas się przybłąkał, pan miał minę wystraszoną i nie umiał do niego po ludzku zagadać. Proszę pani, czyżby on nie powinien nauczyć się od księdza proboszcza?... Niechajby choć popatrzył, przysłuchał się, to może cośby pojął... Ale nie, woli się zamykać na górze, siedzieć jak odludek, zamiast się ubrać i zająć miejsce pomiędzy gośćmi... Na jego miejscu byłabym całkiem inną.... Nie ustępowałabym nikomu... Ale on ani o tem pomyśli! Co też on robi tam na górze u siebie?...
Któregoś wtorku, nie mogąc dłużej powstrzymać ciekawości, poszły obiedwie na górę, by podpatrzyć pana Mouret. Właśnie ksiądz Faujas miał liczniejszych gości niż zazwyczaj, bawiono się wesoło i śmiechy dolatywały do mieszkania państwa Mouret przez otwarte okna na dole i na pierwszem piętrze. Korzystając z hałasu na schodach, czynionego przez chłopca z winiarni, który przyniósł pełen kosz trunków dla państwa Trouche, podeszły śmiało pod drzwi pokoju, gdzie schronił się Mouret, zamknąwszy się na klucz.
Róża spojrzała przez dziurkę od klucza, lecz wkrótce szepnęła, podnosząc głowę:
— Nic a nic nie widać. Klucz zasłania zamek.
— Poczekaj, ja temu zaradzę — odszepnęła pani Faujas.