dnym z kątów sypialni stał Mouret ze świecą zapaloną w ręku i patrzał na konwulsyjnie miotające się ciało żony. Twarz miał wylękłą, nieprzytomną.
By zbliżyć się do Marty, trzeba było usunąć sprzęty pozrzucane na ziemię.
— Potworze! — wrzasnęła Róża, podchodząc do wylękłego Moureta i grożąc mu zaciśniętemi pięściami.
— Tak, trzeba być potworm, by tę świętą kobietę mordować tak okrutnie! — krzyczała wciąż Róża. — Byłby ją zabił, gdybyśmy nie nadbiegli... Biedaczka ledwo uszła śmierci z rąk tego potwora.
— Droga nasza przyjaciółka! — wtórowały matka z córką, pochylając się nad Martą.
— Ona już przeczuwała coś złego — rzekła pani Faujas. — Przez cały wieczór była niespokojna, przerażona...
— Co panią boli? — pytała Olimpia. — Czy nie czuje pani jakiego złamania?... Ach, jakie czarne ma ramię!... A kolana ma spuchnięte!... Pani moja, uspokój się. My jesteśmy przy tobie! My ciebie obronimy!
Marta już tylko kwiliła jak niemowlę a kobiety, zapominając, że mężczyźni są w pokoju, oglądały jej ciało, ubolewając nad nią głośno. Trouche z wyciągniętą szyją przyglądał się tej scenie, rzucając przytem spojrzenia na księdza, który spokojnie zajął się ustawaniem mebli i zebraniem odzieży zawalającej podłogę. Kobiety przeniosły Martę
Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/473
Ta strona została skorygowana.