Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/490

Ta strona została skorygowana.

zewnątrz. Uszedłszy kawałek drogi, obejrzał się i zobaczył obiedwie kobiety na temże samem miejscu, tylko Róża, patrząc za nim naśladowała kiwanie się pijanego człowieka, podczas gdy jej towarzyszka śmiała się do rozpuku.
— Widocznie idę za prędko i dla tego wyśmiewają się za mnie — pomyślał.
Zwolnił kroku, kierując się w stronę targu. W miarę jak mijał sklepy, kupcy i kupcowe wybiegali przed drzwi i patrzyli na niego z ciekawością. Kiwnął głową rzeźnikowi, który, nie skłoniwszy się, stał zapatrzony w niego z miną osłupiałą. Piekarce powiedział „dzień dobry“, lecz ta cofnęła się nagle w głąb sklepu, uciekając z przerażeniem. Zieleniarka, kupiec korzenny, cukiernik pokazywali go sobie palcami, stojąc na przeciwległej stronie ulicy. Nie oglądał się, jednak czuł iż po za jego plecami wszyscy ci ludzie coś o nim mówili, wiodąc za nim oczyma... Dolatywały go szyderskie ich głosy i śmiechy.
— Czy sąsiad widział, jaką on miał minę i jak chodzi pokracznie?
— Tak. Przecież kiedy chciał przejść przez rynsztok to o mało co się nie przewrócił.
— Podobno, że oni wszyscy zapominają chodzić, gdy ich to porwie...
— Prawdziwie się przeraziłem, kiedy koło mnie przechodził... Ale dla czego jemu pozwalają wychodzić?... Powinno być wzbronione puszczanie takich ludzi na miasto.