Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/493

Ta strona została przepisana.

my w porę i powstrzymali zbrodnię... Ale cicho, bo oto nadchodzi... nie trzeba nic mówić, bo mógłby się dopuścić czego niedobrego...
— Kto... i dla czego mógłby się dopuścić czego niedobrego? — zapytał Mouret, usłyszawszy ostatnie słowa Olimpii.
Kobiety cofnęły się w tył a Olimpia starała się stanąć po za niemi. Wtedy odpowiedziała:
— To nic ciekawego, panie Mouret; lepiej pan zrobi, gdy zamiast spacerować, wróci pan do domu.
Mouret, nie dopytując się dalej, poszedł teraz małą uliczką, wiodącą ku alei Sauvaire. Przez jakiś czas dolatywały go głosy ludzi, zgromadzonych na targu, rozmawiających z niezwykłem ożywieniem, z wybuchami nagłego śmiechu i wrzawy.
— Co im się dzisiaj stało? — pytał się znów sam siebie. A może, oni ze mnie szydzili? Jednakie nie słyszałem wymawianego mojego nazwiska... Zapewne musiał się wydarzyć jakiś wypadek...
Lecz znów zdjęty niepewnością, chwycił z głowy kapelusz, wyobrażając sobie, że może ulicznicy rzucili nań wapnem, lub przypięli latawca, lub coś podobnego. Ale nie. Uspokojony szedł dalej pustą uliczką i powolnym krokiem, jak przystało człowiekowi, używającemu niedzielnej przechadzki, doszedł do alei Sauraire. Emeryci i starzy przemysłowcy siedzieli jak zwykle na uprzywilejowanych swych ławkach i grzeli plecy na słońcu.