Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/516

Ta strona została skorygowana.

Nikt nie zaprzeczył, stało się więc prawdą, że Mouret trzymał gromnicę. Spuścił się do ogrodu i, zwolna idąc, zakręcił na lewo, wreszcie zatrzymał się przed zagonami z sałatą. Gdy się pochylił, światło padło mu wprost na twarz i zauważono, że jest podobny do figury woskowej.
— Jaki on straszny, jaki żółty! — rzekła pani de Condamin. — Nie będę mogła spać z przerażenia... Doktorze, czy on jest na jawie?...
— Tak, jest na jawie... on nigdy nie był lunatykiem... Proszę zauważyć jego wzrok... jak uporczywie się wpatruje w punkt obrany... i patrzcie państwo uważnie na jego ruchy... są automatyczne... porusza się jakby za naciśnięciem sprężyny...
— Doktorze... daj pokój... później zrobisz nam naukowy wykład... a teraz zachowujmy się cicho, by nas nie słyszał — rzekł pan Péqueur des Saulaies.
Zapanowało głębokie milczenie. Mouret przykląkł pomiędzy zagonami sałaty i, pochyliwszy świecę tuż przy ziemi, szukał czegoś wzdłuż bruzd i pod liśćmi. Od czasu do czasu, coś mruczał, to znów miażdżył coś i zagrzebywał w ziemi. Już przynajmniej od półgodziny spełniał tę czynność z wielką systematycznością.
— Płacze... mówiłam państwu, że wtedy płakał zupełnie jak teraz — szeptała cichutko panna Aurelia.