Odprowadziwszy pana Trouche, Wilhelm przeszedł kilka pustych, uśpionych ulic i, stanąwszy przed domem sędziego pokoju, zlekka zagwizdał.
Był to umówiony sygnał. W tejże chwili dwaj synowie pana Maffre, których ojciec własnoręcznie zamykał na klucz każego wieczoru, roztworzywszy okno na pierwszem piętrze, zaczęli się spuszczać na dół, pomagając sobie sznurami i żelazną kratą barykadującą okna na dole. Nabyli w tej gimnastyce wielkiej wprawy, albowiem codziennie spuszczali się w ten sposób na ulicę, by w towarzystwie Wilhelma hulać po nocnych szynkowniach.
Oddaliwszy się od domu sędziego pokoju i dążąc w stronę okopów, Wilhelm rzekł do swoich młodych towarzyszów:
— Wiecie, co?... Będziemy mieli więcej swobody, tak, dziś niczego się nie boję! Gdy ojciec będzie mi groził zamknięciem w jakiej odludnej wiejskiej dziurze, powstrzymam go w tych umoralniających zamiarach, bo mam teraz broń w ręku przeciwko szanownemu mojemu rodzicowi... Chcecie, założę się z wami, że skoro tylko zechcę, wstąpię na członka waszego sławnego klubu...
Młodzi panowie Maffre, nie dowierzając, by tak być mogło, założyli się, mówiąc, że chętnie zgodzą się przegrać, byle klub zyskał takiego członka jak Wilhelm. Wkrótce stanęli przed nędznym, żółtym domem o zielonych okiennicach i wszyscy trzej, wsunęli się przez uchyloną furtkę.
Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/527
Ta strona została skorygowana.